To był zwykły poniedziałek. Zwykły dzień, tak
znienawidzony przez ludzi.
Rozpoczynający się tydzień pełen ciężkiej pracy,
nauki, prób, czy też zwykłej, jakże męczącej egzystencji...
Już od rana siedzieliśmy w sali, w końcu
niedługo mieliśmy wydać nowy krążek i zaczęliśmy planować trasę...
Tak, Gazetto, które, ze zwykłej zabawy,
przerodziło się w dorobek życia każdego z nas, kwitło. Dla każdego utworu
poświęcaliśmy jak najwięcej czasu, pieściliśmy każdą najmniejszą nutkę, chcąc
tworzyć dla innych.
Już nieraz dostawaliśmy listy od fanów, a w nich
podziękowania za siłę, którą im daliśmy.
Dlatego, nigdy nie robiliśmy muzyki ot tak,
ponieważ to nasza praca. Tworzyliśmy kolejne piosenki z myślą o ludziach,
którzy nas potrzebowali. Skoro pokładali w nas tyle wiary, trwali przy nas,
zobowiązywało to do jak największych starań.
Każdy nas czuł chyba tę odpowiedzialność, choć
nie mówiliśmy o tym.
Zwłaszcza ty, co widać było nieraz w twoich
zmęczonych, a jednak szczęśliwych, oczach. Pisanie tekstów miałeś we krwi,
każdy z nas musiał to przyznać.
Pamiętam, jak przy pierwszych próbach napisania
jakiejkolwiek piosenki, przyniosłeś dwa grube zeszyty zapełnione tekstami.
Wszelakimi tekstami- szkicami, ukończonymi, swobodnymi zdaniami, które miały
być zalążkiem głębszych myśli... pamiętam, w jakie zdumienie wprawiło nas to,
że stworzyłeś tego tak wiele. Dzięki temu nasza praca posunęła się zdecydowanie
szybciej. Okazało się, że do niektórych piosenek mieliśmy już praktycznie
gotową linię melodyczną. To po prostu magia naszej muzyki.
Z moich cichych wspomnień wyrwałeś mnie właśnie
ty- lekko dotykając mojego ramienia. Chwilę później trzymałem w dłoniach kubek
pełen aromatycznego, ciemnego płynu.
Było naprawdę wcześnie, nie dosypialiśmy.
Wszyscy wyglądaliśmy, jakby sama Pani Śmierć odwiedziła nas wraz ze swoją kosą.
Wydaje mi się, że to z tobą było najgorzej...
Strasznie schudłeś, wręcz niknąłeś z każdą
chwilą. Ciemne worki pod oczyma ukazywały twoje zmęczenie i ten dziwny smutek w
twoich tęczówkach. Martwiłeś mnie. Martwiłeś nas wszystkich, choć każdą próbę
rozpoczęcia tego tematu zbywałeś, pokazując nam kolejne teksty, nuty, mówiąc o
swoich pomysłach na nowe utwory.
Często kaszlałeś, tłumacząc się tym, że za dużo
ostatnio ćwiczysz. Łykałeś wszelakie medykamenty, co, podobno, działało.
Mimo wszystko, jakby nie bacząc na ataki kaszlu,
zmęczenie, brak apetytu, czy te przerażające wory pod oczyma, ty wydawałeś się
być najszczęśliwszy z naszej piątki. Jak zwykle, byłeś naszym małym
silniczkiem, napędem całego Gazetto. Rozładowywałeś napięcie, nawet nie wiem, w
jaki sposób. Wpływałeś na nas wszystkich kojąco, rozweselałeś nas, dawałeś
siłę do dalszego tworzenia sztuki.
Za to właśnie cię kochałem, Takanori. Za tę
twoją empatię, delikatność; że byłeś tak kochaną istotą.
Ciężko było mi to wyznać. Nieraz, kiedy
wspominałem moment, w którym wyznawałem ci moje uczucie, uśmiechałem się
szeroko, sam do siebie. Zawsze wtedy pytałeś, co powoduje ten szczęśliwy grymas
na mojej twarzy.
Obejmowałem cię wtedy lekko, nie chcąc cię
zranić, czy spłoszyć.
Bardzo często zachowywałeś się jak kot.
Delikatny, majestatyczny, wredny, tajemniczy, kruchy, choć jednocześnie pełen
sił. Sprawiałeś wrażenie nieoswojonej istoty, którą należało powoli poznawać.
Nie, nie tylko sprawiałeś takowe wrażenie; ty po prostu taki byłeś.
I znowu. Znów ten głupawy uśmiech. Nie
potrafiłem się nie cieszyć, skoro miałem obok siebie tak wspaniałą osobę.
Reszta zespołu, nasi najbliżsi przyjaciele, była
jak najbardziej za nami, choć dziwili się, że obaj jesteśmy biseksualni. W
pełni to zaakceptowali, ciesząc się naszym szczęściem, nieraz nawet pomagając
nam swoją zabawą w swatki.
Otaczali mnie sami wyjątkowi ludzie, jedyni, na których zawsze mogłem polegać.
Nikt nie potrafi pojąć, ile wart jest prawdziwy przyjaciel, kiedy nie ma nikogo w najcięższych chwilach twojego życia. Ja zyskałem nie jednego, a aż czterech prawdziwych przyjaciół, w tym i ciebie- choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że od zawsze byłeś dla mnie i kimś więcej.
Otaczali mnie sami wyjątkowi ludzie, jedyni, na których zawsze mogłem polegać.
Nikt nie potrafi pojąć, ile wart jest prawdziwy przyjaciel, kiedy nie ma nikogo w najcięższych chwilach twojego życia. Ja zyskałem nie jednego, a aż czterech prawdziwych przyjaciół, w tym i ciebie- choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że od zawsze byłeś dla mnie i kimś więcej.
***
-Przestań marzyć, Akira-
usłyszałem w pewnym momencie, rejestrując, że mój kubek od dawna jest pusty, a
reszta zespołu czeka na mnie, by rozpocząć proces tworzenia. Uśmiechnąłem się
do lidera przepraszająco i odstawiłem naczynie na stolik. I tak niedługo trzeba
będzie tam uprzątnąć.
Podniosłem się z wygodnego fotela
i przeciągnąłem mocno, aż chrupnęły mi wszystkie kości. Chwyciłem w dłoń mój
ukochany bas, ustawiając się w odpowiednim miejscu. Czekałem na znak od Uruhy,
by w odpowiednim momencie dołączyć się ze swoją linią melodyczną.
Nasza muzyka była magiczna.
Dźwięki dwóch gitar, wydobywające się dzięki wyćwiczonym palcom Uruhy i Aoia,
delikatnie wystukiwany rytm przez perkusję, ciche tony mojego basu i wspaniały
głos Rukiego z dodatkiem pięknych słów, po prostu, łącząca nas muzyka. To była
po prostu kwintesencja the GazettE. Każdy z nas dopełniał drugiego idealnie
wręcz. Nie mieliśmy problemów z komunikacją, nawet rzadko kiedy kłóciliśmy się,
tak prawdziwie. Bez któregokolwiek członka naszej małej rodziny, zespół rozpadł
by się jak domek z kart przy silniejszym
dmuchnięciu.
Mimo, że dopiero co zaczynaliśmy
pracę nad utworem, już można było wyczuć tę magię. Przynajmniej ja nie miałem z
tym problemu, chyba, że byłem jedyną osobą, która potrafiła coś takiego wyczuć,
jako jedyny myślałem o naszej twórczości w ten sposób.
Chwilę później skończyliśmy,
zadowoleni z efektów naszej pracy. Każdy z nas naniósł kilka poprawek, by dopieścić
kolejne małe dzieło. Przegraliśmy całą piosenkę kilkanaście razy, by wsłuchać
się w jej ogólny sens, zrozumieć, jak powinna brzmieć. Później, graliśmy po
kilka taktów, łącząc frazy ze sobą, po naniesionych poprawkach, czy
upiększeniach. Była to żmudna, niewdzięczna, choć naprawdę przyjemna robota.
Przyjemnie tworzy się muzykę wraz z ludźmi, którzy chcą przekazać światu to
samo. Kiedy rozumiecie się doskonale, pomagacie sobie, a nie wytykacie błędy.
Kiedy po prostu dogadujecie się, czerpiąc radość z obcowania ze sztuką.
Siedzieliśmy teraz w ciasnym
ustawieniu, mającym chyba przypominać krąg. Każdy z nas siedział wygodnie,
trzymając przy sobie nuty.
W pewnym momencie, podniosłeś się
z podłogi, na której usiadłeś, chyba z przyzwyczajenia. Przeprosiłeś nas,
wymykając się cicho z sali. Już po chwili można było usłyszeć twój cichy
kaszel, stłumiony przez grube, drewniane drzwi. Dosłownie po kilku minutach
wróciłeś, kropiąc nas wodą, która ostała na twoich dłoniach. Uśmiechałeś się do
nas delikatnie, z resztą, jak zawsze. Słabe promienie słońca oświetliły twoją
twarz, ukazując nam wyraźnie twoje zapadnięte policzki i mocno podkrążone oczy.
Za każdym razem, wierzyliśmy ci, kiedy tłumaczyłeś nam, że to jedynie przez
stres i ciężką pracę, że wystarczy, że skończymy trasę i tworzenie kolejnego
krążka, a ty wyjedziesz do swojej rodziny, z którą, podobnież, już się
pogodziłeś. Nakarmią cię tam, zdecydowanie przytyjesz i na dodatek odetchniesz
świeżym, nie miastowym powietrzem. Wręcz idealnie.
Sam miałem trochę inne plany na
zakończenie trasy koncertowej. Chciałem gdzieś wyjechać, tylko z tobą. Móc mieć
cię tylko dla siebie, choć przez kilka dni. To smutne, kiedy nie mogę
zwyczajnie cię przytulić, okazać ci w jakikolwiek sposób czułości.
„Fanki zawiodłyby się”- To nam za
każdym razem powtarzał menager, jedynie powielając słowa z góry, od naszej
kochanej szefowej. Nie mieliśmy wiele do gadania, gdyby nie ci ludzie, nie
moglibyśmy na tak szeroką skalę ukazywać swojej muzyki. Szczerze mówiąc, zawsze
wydawało nam się, że dostaliśmy zbyt wiele, jak na początek. Okazało się
później, że nie dostaliśmy praktycznie niczego; że sami zapracowaliśmy na swój
sukces, jedynie trochę popychani przez wytwórnię.
Mogliśmy być naprawdę dumni z
każdego sukcesu, z samego faktu istnienia naszego zespołu.
W końcu, tak bardzo cieszyło nas
obcowanie z muzyką, na dodatek w towarzystwie tak wspaniałych osób. Każda
chwila spędzona na doskonaleniu the GazettE była dla nas cenna. Ale i tak
największym skarbem byli nasi fani.
Z jakiegoś powodu wydaje mi się, że Ruks zejdzie w tym opowiadaniu. Albo będzie chory, albo popełni samobójstwo. Albo Reita weźmie się za niego i sprawi, że z Taką będzie lepiej.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział :D
Dopiero trafiłam na Twojego bloga, jednak już mi się podoba.. ^^ Po przeczytaniu prologu i tego rozdziału mam wrażenie, że Ruki będzie 'tym chorym', aczkolwiek mam nadzieję, że nikt nie umrze, bo wtedy byłyby łezki. :c
OdpowiedzUsuńPisz szybciutko 4 rozdział, a ja biorę się za czytania następnych, co by być na bieżąco. xD
Zapraszam równie do mnie: http://sleepintherainopowiadaniabykizu.blogspot.com/
Wodospadów weny! <3
48 yr old Software Engineer IV Giles Noddle, hailing from Gravenhurst enjoys watching movies like Pericles on 31st Street and Mountaineering. Took a trip to Brussels and drives a Maserati Tipo 61. zobacz tutaj teraz
OdpowiedzUsuń